A rzecz idzie o dwa zaćmienia i cień. W tym jednak szkopuł, że nihil est ab omni parte beatum. Gdy 8 października działo się całkowite zaćmienie Księżyca, to choć warunki atmosferyczne były wymarzone, ja miałam ZOMZ (zakaz opuszczania miejsca zameldowania). Pozostało mi zatem okno na podwórze, dysfunkcjonalny aparat fotograficzny i jedyne na wspomnianym podwórzu wysokie drzewo iglaste, za którym nasz naturalny satelita raczył się ukryć, gdy miał fazę całkowitą 🙁
Dwa tygodnie później, tj. 23 października, w moim punkcie Nowego Świata miało miejsce częściowe zaćmienie Słońca. Na niebie, początkowo przecudnie lazurowym, wraz z upływem dnia pojawiało się systematycznie coraz więcej obłoków, by na czas wydarzenia właściwego przybrać formę zgodną z treścią. Jakieś pół godziny przed fazą maksymalną wybiegłam w okolice pobliskiego centrum handlowego, gdzie – wbrew pozorom – warunki obserwacyjne były optymalne, w nadziei ujrzenia czegokolwiek między warstwami ciemnych chmur. Niebiosa dały mi niecałą minutę na zobaczenie okiem uzbrojonym w płytę CD (ale o tym sza!) pięknego zjawiska oraz wykonanie kilku ujęć aparatem jw., z których najlepsze przedstawiam poniżej:
Za to amerykański cień Ziemi okazuje się być zupełnie podobnym do rodzimego 😉
Zamieszczam jeszcze jedną fotografię – ni z gruszki, ni z pietruszki. Pozornie…