Z początkiem czerwca rozpoczął się sezon na atlantyckie huragany, zwane nie kiedy cyklonami. U afrykańskich wybrzeży, najczęściej w okolicach Wysp Zielonego Przylądka, gdzie temperatura wody dochodzi do trzydziestu stopni, nasila się intensywne parowanie. Masy powietrza nasyconego parą wodną unoszą ze sobą moment pędu związany w ruchem wirowym Ziemi. Ten gigantyczny wir – na półkuli północnej rotujący zawsze przeciwnie do ruchu wskazówek zegara – obejmuje obszar od stu do dwóch tysięcy kilometrów. W centrum spirali znajduje się bezwietrzny obszar niskiego ciśnienia, zwany „okiem cyklonu”, otoczony strugami powietrza o prędkościach dochodzących nawet do 220 kilometrów na godzinę. Całość przemieszcza się w kierunku północno-zachodnim z prędkością od 15 do 100 kilometrów na godzinę, zaś ostateczne rozładowanie nagromadzonej w atlantyckim huraganie energii następuje w okolicach Zatoki Meksykańskiej i nad sąsiadującymi obszarami lądu. Kilka dni temu uformował się huragan, który może być groźniejszy od tego pamiętnego z roku 2005, zwanego Katriną. Ten obecny uformował się 24 sierpnia, otrzymał nazwę Dorian i już zdążył namieszać w światowej polityce, a znajduje się dopiero na północny wschód od Kuby. Prędkość wiatru ocenia się na około 140 kilometrów na godzinę, a prędkość przesuwania się w stronę Florydy to siedemnaście kilometrów na godzinę.