Piątek… Po napisaniu posta poszliśmy z Eloyem i jego żona na miasto. Zjedliśmy w restauracji obiad, który skaładał się wyłącznie z hiszpańskich dań, a także wypiliśmy Sangrię – wino z wodą mineralną, owocami i lodem. Później zwiedzaliśmy muzeum Catedral – olbrzymiej katedry znajdujacej sie w centrum Granady. Następnie zakupiliśmy pamiątki.
W sobotę, tuż z rana pojechaliśmy taksówką do Alhambry, posiadłość dawnych władców hiszpańskich. Budowla ta jest naprawde ogromna. Została wpisana na lisę zabytwków UNESCO. Jest to zamek z wiloma salami i wielką liczbą patiów, kilka innych budynków (w tym stadlina czy też kościół), a także wielki ogród Generalife. Całość została wzniesiona przez arabów, jednak można tutaj zobaczyć także późniejsze naleciałości chrześcijańskie, najbardziej znaną jest fontanna Lwów. Zrobiłam naprawdę majestatyczne zdjęcia tutaj. Popołudniu zwiedzaliśmy resztę miasta. Widzieliśmy kościół Santo Domingo, kościół Nuestra Senior de los Angustias i wąskie uliczki dzielnicy San Matias.
W niedzielę zwiedzaliśmy pieszo dzielnicę arabską, Albaicin. Położona jest na wzgórzu, więc w 40-stopniowym upale z trudem tam doszliśmy. Ale ze wzgórza widać Alhambrę i całe miasto. Granada – jak sie dowiedzieliśmy to miasto granatów, na ulicach jednak wszedzie rosną cytryny 😉 A popołudniu zaczęliśmy się pakować. No i udało się jeszcze oglądnąć zawody pływackie w hiszpańskiej telewizji.
Poniedziałek… Ach. Wstaliśmy o 5 rano, wzięliśmy swoje manatki i ruszyliśmy na lotnisko. w szybkim tempie nas odprawiono i polecieliśmy do Madrytu. W Madrycie czekaliśmy na następny samolot. Ale nie sami… dużo polaków czekało na lot do kraju. Z Madrytu lot się dłużył… 3,5 h w blaszanej puszce… na szczęście dali nam obiadek :). I tak oto dolecieliśmy do Warszawy. I powitaliśmy poslką rzeczywistość… Aż szkoda gadać. Musieliśmy całe lotnisko przejść żeby z niego wyjść, później wejść i jeszcze przez odprawę paszportową przejść… nie wiem po co skoro leciałam do Krakowa… no ale jak widać wszędzie się da, ale nie w Polsce… u nas oczywiście musi być bałagan. Za to lot do Krakowa był ciekawy. Lecieliśmy na niższej wysokości niż zawsze, lot trwał 40 minut i ciągle były jakieś atrakcje. A to start, a to pilot się z nami przywitał, a to herbatkę podano, a to małe turbulencję, a to pilot nam powiedział, że na prawo widać kielce i że niedługo lądujemy, a to lądowanie się zaczęło… no i jesteśmy w domu.
I tak oto skończyła się wspaniała podróż. Na zawsze zapamiętam tą wycieczkę, klimat, ludzi. Teraz w Polsce przy 30 stopniach C to mi nawet troche zimno… ach.
Chciałabym was trochę zachęcić tą relacją, abyście i wy mogli coś takiego przeżyć. Wystarczy wziąść udział w konkursie Catch a Star. Wystarczy napisać pracę. Może i jest to trochę trudne i pracochłonne, jednak naprawdę się opłaca. Nie tylko można sobie poszerzyć wiedzę astronomiczną, przyczynić się dla dobra nauki, ale też spędzić wpaniałe wakacje.