Wtorkowe przedpołudnie w Obserwatorium na Kolonickim Sedle zeszło na strojeniu aparatury nowego planetarium, które będzie oficjalnie otwarte już za miesiąc. Ponieważ udało się wyprzedzić harmonogram prac, a pogoda wydawała się znośna, zaraz po dwunastej wymaszerowałem w stronę Sninskiego Kamienia, oczywiście bez zamiaru jego zdobywania. Na rozwidleniu, znanym uczestnikom Astrostażu, skręciłem w lewo zamiast, jak to zazwyczaj czynimy, zejść w prawo, i za chwilę znalazłem się w lesie, którego nazwa jak w tytule była usprawiedliwiona wielka liczbą dziwacznych, poskręcanych drzew, o pniach nierzadko rozdwojonych, roztrojonych i rozczworzonych. Nie spotkasz tu buka o prostym, śmigającym ku górze pniu, wszystkie bowiem noszą ślady torturowania przez wichury, zamiecie, szarugi, jakie muszą tu szaleć nader często. Powalone przez wiatr olbrzymy wyciągają gałęzie ku niebu w daremnej skardze, a na ich próchniejących pniach już kiełkuje nowe życie. Cały ten las pełen był szmerów wydawanych przez niezliczone strugi, cieki, strumyki – to resztki śniegu topnieją w górnych partiach Vihorlatu. W pewnej chwili moją uwagę zwrócił narastający hałas jakby od pociągu, przejeżdżającego po stalowym moście. Po przejściu kilkuset metrów zobaczyłem anonimowy potok, wezbrany świeżą pychą, który huczał radośnie w głębokim kanionie, nie bacząc na to, że za kilka miesięcy zamieni się w wąską strużkę, kryjąca się między kamieniami. Im wyżej szedłem, tym bardziej gęstniała mgła, która, początkowo nieśmiało, a później już całkiem zuchwale zamieniała się w dokuczliwą mżawkę. Najwyższy był czas, aby wrócić do przytulnego budynku Obserwatorium, gdzie w kominku trzaskały grube bierwiona, a ciepło rozchodziło się odeń przyjemnymi falami, potęgując przyjemność płynącą z picia gorrrącej herbaty.