Droga M.
Ponieważ byłaś niespokojna przed moim wyjazdem, spieszę zapewnić, że jestem już na miejscu. Podróż do Londynu minęła bez problemów, jeśli nie liczyć niezwykle twardego lądowania (ach te tanie linie). Nad lotniskiem w Stanstead widoczne były Jowisz i Księżyc, światło od reszty ciał niebieskich ginęło w blasku niezwykle silnych lamp. Kilka godzin przekimane na ławkach, a tuż przed świtem start w dalszą drogę. Zaraz po wyjściu nad chmury pokazało się Slońce, nad Atlantykiem rzucało wskutek turbulencji, ale bywało już gorzej. Na koniec nagroda – podejście do lądowania na Reina Sofia wyglądało tak, jakby to Teneryfa, niczym modelka, wykonała pół obrotu, prezentując najpierw klify zachodniego wybrzeża, a następnie piaszczyste plaże i równiny południowej części wyspy. Nad całością górował wulkan Teide, wladca i sprawca, jego wierzchołek nierzadko ginie w chmurach, ale najczęściej jest nad nimi. W pierwszym odruchu, zaraz po wynajęciu samochodu, podjechaliśmy na najbliższą plażę i zanurzyliśmy sie w słonych wodach Atlantyku. Kąpiel zdjęła zmęczenie i znużenie podróżą, zatem postanowiliśmy od razu wyruszyć na rekonesans. Należało bowiem znaleźć miejsca stosowne do wykonywania naszych obserwacji nocnych. Droga z południa na północ wiedzie przez kalderę wulkanu i wspina się na wysokość ponad 2200 metrow, zatem uroda krajobrazów, jakie się roztaczały za kolejnymi zakrętami licznych serpentyn, zachwycała i zniewalała do podziwiania. Na jednym z kilkunastu punktów widokowych, jakie wyznaczono na trasie, dostrzegliśmy typowe dla Teneryfy zjawisko – morze chmur. Ich podstawa to kilkaset metrow, pułap tysiąc, a my mogliśmy na nie spojrzeć z perspektywy 1600 metrów. Skłonność do takiego wlaśnie układania się chmur na Teneryfie tłumaczy dziwną, bo odwróconą w naszym pojęciu kolejność występowania różnych odmian roślinności zależnie od wysokości nad poziomem morza, ale o tym później. W samym środku drogi, na terenie Parku Narodowego, zachciało nam się odwiedzić najbliższy wierzchołek, ale natychmiast pojawił się strażnik i z groźną miną nakazał powrót na szlak. Strażnik ten zresztą okazał się przyjaznym gawędziarzem i oprócz wielu informacji zaopatrzył nas w szczegółową mapę okolicy. Na naszej trasie bylo tak wiele miejsc godnych uwagi, że na kwaterę dotarliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem. Nazwa miasteczka – Icod de los Vinos – już wiele obiecywała, ale sprawdzenie tej obietnicy zostawiliśmy na póżniej. Zapoznanie z miejscem zamieszkania zaczęliśmy od tarasu położonego tuż nad dachówkami – widok zapierał dech. Na Teneryfie wszystko jest albo w dole, albo w górze, dominują pionowe różnice odleglości, a my kwaterowaliśmy niemal na dachu świata. Na dole morze wściekało się falami przyboju, a nad nami spokojnie przyglądał się temu niewzruszony Teide. Po pospiesznym posiłku wyruszyliśmy ponowie w trasę, aby tym razem w nocnych warunkach zweryfikować dzienne spostrzeżenia. Wykonaliśmy sporo fotografii, niektóre z nich przedstawiam. Na spoczynek udało sie trafić dopiero po piątej rano, zatem środa zaczęła się dopiero koło poludnia, ale o tym w nastepnym liście.
Serdecznie Cię pozdrawiam
Twój Grzegorz