Góra nazwana w osiemnastym stuleciu imieniem świętej Heleny przez swój ogrom dawała kolonizatorom fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Miejscowi Indianie bowiem nazywali ją „gorącą skałą” i ostrzegali przed gwałtownymi zjawiskami, jakie dziś znamy pod nazwą spływów piroklastycznych. Pomimo tego jej zbocza przez całe dziesięciolecia służyły wspinaczom i amatorom górskiej przygody. Jeden z pionierów tej rozrywki, na co dzień inżynier pracujący w firmie Boeing stwierdził, że wspinaczka na Mount Saint Helens zawsze dostarcza niespodzianek. Znajdowano tam wszystkie rodzaje trudności towarzyszące eksploracji wulkanów, za wyjątkiem zagrożenia erupcją. Tak było aż do feralnego niedzielnego poranka 18 maja 1980 roku, kiedy to góra dosłownie eksplodowała. W powietrze wyleciały 4 kilometry sześcienne materiału w formie pyłu i skał, zaś osuwające się masy ziemi i błota zaburzyły hydrologię na obszarze wieluset kilometrów kwadratowych. Woda z odległego od wulkanu o 5 kilometrów jeziora Spirit całkowicie wyparowała, zaś wiele okolicznych rzek zostało zatamowanych masami osadów. Zanotowano zaginięcie prawie 60 osób – to wspinacze i badacze, którzy zlekceważyli ostrzeżenia w postaci mikrowstrząsów oraz emisji pary i gazu, jakie notowany kilka miesięcy przed erupcją. Straty materialne przekroczyły miliard dolarów i góra dziś jest objęta ochroną jako Narodowy Pomnik Przyrody. Któryś ze znanych geologów powiedział, że wybuch uśpionego wulkanu Saint Helens dowodzi, iż planeta Ziemia to ciągle „work in progress”. Na zdjęciu wykonanym 25 czerwca tego roku przez astronautów pracujących na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej widać, że w miejscu dawnego dumnego wierzchołka zieje kaldera o niemal kilometrowej rozpiętości i kilkusetmetrowej głębokości.