Listy do M. – czwartek 18 listopada

Droga M.

Kolejny dzień na Teneryfie był poświęcony turystyce – po nocnych trudach należał się odpoczynek. Rankiem opuściliśmy naszą ukwieconą kwaterę, by po dwóch godzinach jazdy znaleźć się na plaży Las Teresitas, położonej w pobliżu stolicy wyspy – Santa Cruz de Tenerife. Już sama ta nazwa dobrze się kojarzy, a kiedy dodamy do tego olśniewająco piękną architekturę, cudowną przyrodę i położenie na styku gór i morza, zobaczymy jedno z najpiękniejszych miast świata. A plaża Teresitas może śmiało konkurować z Ipaniemą – ten ozdobiony palmami szeroki pas złocistego piasku malowniczo wtulony w zatokę otoczoną wyniosłymi ścianami wulkanicznego tufu zaprasza do kąpieli w kryształowo przejrzystych wodach, jakie same unoszą tych, którzy im zaufają. A po kąpieli wodnej kąpiel słoneczna, oczywiście stosowana z umiarem. Kilka godzin plażowania, potem spacer wdłuż pirsu i szybka decyzja – pojedziemy na wierzcholek skalnej ściany, wzdłuż której wije się droga widoczna od strony plaży. Po piętnastu minutach jazdy z sercem w gardle patrzymy z góry na plażę i marinę, w której kołysze się kilkanaście łódek. Swoją drogą miejscowy sposób „wycinania” jezdni w skale przypomina drogi peruwiańskie, zawieszone u pionowych scian. Ta analogia wróci dziś jeszcze wiele razy, bowiem postanawiamy udać się do Rezerwatu Anaga. To najdziksza część wyspy, do tego położona na wysokości ponad 800 metrów. Zatem startujemy z poziomu morza, aby na kolejnej serpentynie zyskiwać kolejne metry. Widoki przyprawiają serce o palpitacje, szosa jest co prawda świetnie oznakowana i otoczona mocnymi barierami ale obecność przepaści tuż obok jej krawędzi robi swoje. Każdy zakręt otwiera nową, wspaniałą perspektywę, baterie aparatów odmawiają już posłuszeństwa, wreszcie docieramy do przełęczy, zktórej widać jednocześnie Atlantyk po wschodniej i po połnocno-zachodniej stronie Teneryfy. Cóż za szczęście móc radować się takim widokiem – ten sam ocean w dwóch wydaniach. Wyobrażam sobie co czuł Fancis Drake, kiedy przebył Przesmyk Panamski. Hacjendy przyklejone do skalnych zboczy, miasteczka jak ze snów, tarasy uprawowe przywołujące na pamięć Filipiny – to wszystko mamy przed oczami. Witalność i pracowitość mieszkańców oraz wysiłek całych pokoleń widoczne są tu jak na dłoni. Do tego ten dziwny las – drzewa ni to liściaste, ni to iglaste, niosące dziwną korę, ozdobione nieznanymi szyszkami, a kiedy na moment słońce chowa się za chmury, po plecach przechodzą ciarki. Nagle znajdujemy się w nieznanej krainie, gdzie zza każdego pnia wygląda dziwożona, pod każdym kamieniem kryje się leśny duszek, a los nasz staje się igraszką w rękach nieznanych sił. Wraz z powrotem światła czar pryska i wracamy do znanego nam świata, z jego związkami przyczynowo-skutkowymi, całkowicie pozbawionego uroku tajemnicy. Jeszcze kilka zakrętów i docieramy do punktu widokowego Las Mercedes, gdzie znowu ogarnia nas fala podziwu dla współtwórców krajobrazu – w kontekście dzikiej przyrody osadzili oni swoje miasteczka niczym klejnoty w szlachetnej oprawie. Wracamy pełni wrażeń i szacunku dla wielkiej cywilizacyjnej misji pierwszych osadnikow. W drodze powrotej wstępujemy do przydrożnego baru, którego właściciel na dźwięk słów „frutti di mare” pokazuje rozpromienione oblicze i wstawia do kuchenki mikrofalowej znajomo wygladającą potrawę. Cóż, owoce morza okazują się być swojskim kurczakiem, ale tak genialnie przyprawionym, że nie żałujemy wyboru. Na kwaterze roboty huk – należy zgrać zdjęcia, naładować baterie aparatów, a tu niebo się rozchmurza i trzeba wystawic Canona – ale po to tu jesteśmy.

Gorąco Cię pozdrawiam

Twój nieustająco nocny Grzegorz

Dodaj komentarz