Droga M.
Dziś ofiarowuję Ci Różę. Kwitnie ona od niepamiętnych czasów w miejscu, w
którym dziś rozciąga się Park Narodowy Teide – 1500 metrów nad poziomem morza. Róża utworzona jest ze skał wulkanicznych, którym woda i wiatr nadały ten fantazyjny kształt. Zanim jednak znaleźliśmy się w glębi wyspy, D. postanowił sprawdzić naszego Seata i pognaliśmy wąską drogą wprost pod naszą górę z nadzieją osiągnięcia jej wierzchołka. Kąt wznoszenia przekraczał w mojej ocenie 30 stopni i dlatego cel osiągnęliśmy dopiero w drugim podejściu. Dzielne autko miało za swoje. Pomyśleć że stali mieszkańcy tych okolic codziennie pokonują wzniesienia o takim nachyleniu, że nawet trudno tam stojąc utrzymać równowagę, a co dopiero jechać w górę czy też w dół. Po drodze wykonaliśmy mnóstwo zdjęć i nakręciliśmy filmik – jazda była bowiem godna uwiecznienia. Następny cel stanowiło Obserwatorium Teide, wbrew nazwie położone kilkanaście kilometrów od wierzchołka wulkanu. Sama droga obfitowała w zapierające dech widoki, co rusz strzelały migawki aparatów, a kiedy wreszcie ukazały sie białe budowle, których kształty bez wątpienia nawet laikowi kojarzą się z astronomią, ze zdumieniem przeczytaliśmy na tablicy nazwę obiektu – Observatorio Atmosferico. Tam własnie, w Teide, znajduje się OTA – Optical Telescope Array, znane nam z programu Slooh. W tych dwóch kopułach pracują dla nas teleskopy sterowane przez Internet. Wczoraj późną nocą wykonałem przy pomocy jednego z nich zdjęcie Księżyca zbliżającego się do pełni, a niewiele godzin później byłem tuż przy OTA. Kiedy już nasyciliśmy oczy widokiem wież zwieńczonych kopułami, pożegnaliśmy Obserwatorium Atmosferyczne i zastanawialiśmy się, dokąd teraz możemy się udać, bo Słońce stało jeszcze wysoko na niebie. Z pomocą przyszedł nam przypadek – na przydrożnej tablicy zobaczyliśmy opis niedużego wulkanu, do którego wiodła porządna szutrowa droga. Bez wahania wjechaliśmy na nią, by po chwili znaleźć się w księżycowym krajobrazie lawowiska, w niewielkim tylko stopniu pokrytego suchoroślami. Ogromne połacie czarnego gruntu były całkowicie jałowe, zapewne z powodu ogromnej zasadowości skał wulkanicznych. Jeżeli dodam, że za kilkanaście minut w nieco innym miejscu stąpaliśmy po gruncie o wyraźnie czerwonawym zabarwieniu, nie będzie przesadą stwierdzenie, że odwiedziliśmy dziś Ziemię, Księżyc i Marsa. Powrót wymagał przebicia się przez tysiącmetrowej grubości warstwę chmur, których górną połać widzieliśmy jako tzw. morze obłoków. Udało się nam dotrzeć cało do Icod de los Vinos, choć mój komfort nieco obniżała zamazana prawa część przedniej szyby – onegdaj ktoś ukradł prawą wycieraczkę z naszego Seata. I kto powiedział, że w tym mieście nie ma zlodziei? Wieczorem oddaliśmy hołd nazwie miasta, delektując się smakiem miejscowego wina deserowego. Chmury na razie uniemożliwiają obserwacje, ale czuwam nie tracąc nadziei na poprawę pogody.
Pozdrawiam Cię gorąco
Twój Grzegorz